Wyślij za pomocą:

Wiersz: Bruno Jasieński

Zimne. Sztywne. Obrzękłe. 
Z oczami powleczonymi szkliwem, 
Co w nocy świeci, 
Kiedy zaraz za ścianą ktoś odchodzi chory. 

Dziwne. 
Jak bajka 
Dla małych, grzecznych dzieci 
W długie zimowe wieczory, 
Kiedy za oknem 
Śnieg 
Pada i pada, zasnuwając teren 
Swoją dziwaczną, białą monotonią. 
A z półotwartych drzwi kipiących barów 
Buchają kłęby – 
Ze wszystkich kątów. 
Z czarnych lupanarów, 
Z suteren 

Niejednostajnie, 
Urywanie 
Dzwonią 
Zemby… 

I te, 
Co mają w sobie jakiś smęt malutki, 
ostre – przeciągłe – zgrzytliwe 
Zemby brzydkiej ospowatej prostytutki, 
Co wraca do domu nad ranem 
Zmarzła i nietknięta 
Jak pies, 
Z natręctwem takiej, co nie znalazła klienta, 
Gdzieś pod parkanem, 
Czekać na cudzych wracających gości, 
Na ich zjadliwe zaczepki… 
A wiatr szczypie za łydki 
Obleśny i lepki. 
A skądś głęboko, z wnętrzności, 
Idzie suchy, nieprzyjemny stuk 
Siekanych kości. 
Wyżej i niżej. 
Do – Re – Mi – Fa – Sol… 
Jak dziwne, upiorne gamy 
Z jednym powracającym refrenem, 
Które śpiewa w salonie konającej damy 
Stary półobłąkany profesor solfeggia, 
Przelewają się długim powłóczystym trenem 
w Szybkie, nierówne, 
Rozklekotane arpeggia. 

I te, 
Jak drobne maleńkie pralinki, 
Naiwnie chrupkie, 
Mdło niedokrwiste 
Zemby chudej, nierozwiniętej dziewczynki, 
Którą w parku 
Zgwałcił szesnastoletni onanista 
I zaraz, przerażony, uciekł po kryjomu… 
A teraz siedzi sama, mocno zacisnąwszy nogi, 
I trawi w sobie ogień, co ją pali jeszcze, 
I nie śmie wracać do domu, 
Nieruchoma jak drewno, wpatrzona w przestrzeń, 
I tylko w ciszy, jak szept złowrogi, 
Melodyjnie, urywanie długi, 
Zemby wydzwaniają swoje bachofugi… 
I te, 
Łoskotnie, rozpaczliwie, dziko. 
Rozlegające się długo po nocy 
(Może do rana…) 
Zemby małego powalanego chłopczyka, 
Który wpadł, bawiąc się w rynsztoku, w kanał 
I długo krzyczał pomocy, 
I wzywał siostry, 
Zaczem, 
Zmęczony płaczem 
Wtulił się w czarny, oblepiony kąt 
I boi s i ę całą powierzchnią skóry, 
A naokoło z skrzepłej, brudnej cieczy, 
Skąd idzie zaduch i swąd, 
Wysuwają łby 
Czarne, obślizgnięte szczury. 
Łby wielkie, płaskie… 
Tu – i tu – i tam… 
I tylko w ciszy od lepkich ścian, 
Rosnących w straszne, owłosione zręby, 
Miarowym, suchym, twardostajnym trzaskiem 
Łoskocą zemby. 

I te 
Nerwowe, nierówne, 
Przechodzące w przyśpieszone pasaże 
Zemby podnieconego kochanka 
W fiołkowym buduarze 
Mężatki, 
Kiedy drżącymi rękami 
Zdziera z niej ostatnie szmatki, 
A ona czeka pokorna i mała… 
I przez dessous 
Dotknął się rozpalonego ciała, 
I czuje nagły przypływ falującej chuci, 
A stara się być spokojny, 
Rozsznurowując ostatni bucik, 
Kiedy pot mu kroplami wystąpił na czole, 
A zemby tłuką się i śpiewają 
Jakieś dziwaczne barkarole… 

Na koncercie w natłoczonej sali 
Blady, zdenerwowany muzyk 
Tańczy palcami po klawiaturze 
Dzikie gawoty Szopenowskich walców 
I słyszy wszędzie ten rytm 
I stukot – i stukot – i stukot, 
Co mu wychodzi spod palców, 
Co mu się w palcach przeplata, . 
Równy, monotonny, złowrogi, 
Jakby dzwoniły naraz 
Wszystkie zemby całego świata… 
I w paroksyzmie trwogi 
Zatrzaskuje straszną klawiaturę, 
Która ma też stukające 
Rozklekotane zemby … 
I widzi nagle w tłumie, piętrzącym się w górę, 
W długie, półkolem; biegnące krużganki 
Poprzez lorgnony, egrety, rajery 
Z niszy parterowej loży 
W uśmiechu wydekoltowanej kochanki 
Błyszczące zemby PANTERY.

Podobne posty