Wyślij za pomocą:Wiersz: Jan Kasprowicz
Hodował laki, stawiał gołębniki,
A ku sąsiadom z wielką był zazdrością,
Że mieli żony, gdy on żywot dziki
Musi prowadzić, co mu w gardle kością
Staje, ostrzejszą, niż owe koziki,
Któremi ptasie wystrugiwał domki…
»Ha!« — mawiał nieraz z żalem i ze złością —
»Mają z kim dzielić każdy kąsek kromki,
A człowiek to samotny, nakształt zmiętej słomki«.
Był nieco rudy, nieco piegowaty,
A pod oczami istne miał poduszki;
Plecy okrywał w granatowe szmaty,
Na szyi chustkę zawiązywał w różki,
Niby jedwabną, przed dawnymi laty
Gdzieś na jarmarku kupioną u żyda —
Na podarunek dla jakiejś dziewuszki,
Ale dziewczyna — z niemi zawsze biéda —
Odrzekła: »mnie płat taki na nic się nie przyda«.
Bo trzeba wiedzieć, jako mój znajomy,
Za młodu strasznym bywał »łapserdakiem«.
Spódnik wywierał wpływ nań zbyt widomy,
Fartuszek, barwnym obszywany szlakiem,
Aż nazbyt wiele rozbudzał oskomy
W tem jego sercu… »Ano-ć« — mawiał sobie —
»Nie jestem przecież ździebłkiem bylejakiem,
A ino człowiek ze mnie, w każdej dobie
Znający się na rzeczy; podług tego robię…«
I podług tego zawsze też i wszędzie,
Wciąż niby robił: kielich za kieliszkiem
Stawiał gromadzie; bił pięścią w krawędzie
Z wielkiej fantazyi; nazywał braciszkiem
Kto się nawinął: »E! choćbym żołędzie
Miał jutro z głodu zbierać w onym lesie,
Albo zbójnikiem zostać i opryszkiem,
Nic to nie szkodzi, życie życiem zwie się,
Kiep ten, kto żyć nie umie; na zdrowie ci, biesie!…« —
I przytupywał sobie ową nogą
I rozmaite wyprawiał przysiudy,
Aż się kolana stykały z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewał rudy;
Bił się po piętach i skroń marszczył srogą,
Na szyi ciasną rozpinał koszulę,
Wyłupiał oczy, śmiał się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwaniał piosnule,
Jak kocioł popękany, lub świszczące kule.
A szczególniejszą słabość miał, bez sprzeczki,
Zwłaszcza do jednej: wyrzucał z gardzieli,
Niby paciórki, słowa tej piosneczki,
Co to, powiada, że ludzie weseli
Dopiero wtenczas, gdy, jak miodek z beczki,
Słodka im miłość zacznie sączyć z duszy;
»W niebie się« — mówi — »kochają anieli,
A was to żadne kochanie nie wzruszy,
Gołąbki, gołąbeczki! otwórzcie swe uszy!«
I krwawe ślepie zwracał w ową stronę,
Gdzie, jako pęki związanego zielska,
Siadły od tańca dziewki rozpalone.
Wielką tkliwością — Panienko Gidelska!
Pożal się nad nim! — chciał wyłowić żonę,
Jako żonate ostatnie są chamy;
Ale napróżno… Zatrzęsły się cielska
Dziewek od śmiechu: »wprzódy zgub te plamy
Na gębie« — tak mu parskną — »potem pogadamy!«
Po takich słowach Marcin Szafran znowu
Brał tak na ambit, jako chciał te dziewki
Przekonać w oczy, że dobrego chowu
Jest niby chłopem; że jest mocno krewki
I że lichemu nie podda się słowu…
Więc ci też pije i miną nadrabia,
Naprzód świecące wysuwa cholewki:
»Żadna z was« — krzyczy — »nie ma dla mnie wabia,
Ta patrzy, jak jaszczurka, ta, jak »panna żabia!«
A one dziewki, jako są bestye
Zawsze zbereźne i kochają żarty,
Wzdyć jeszcze bardziej gną spalone szyje
Z wielkiego śmiechu, co jak cap uparty
Trzyma się warg ich i w kątach się kryje,
Kiedy go niby chcą wygnać powagą:
»Już-ci swój rozum masz na miazgę starty!
Wiechetku! prawdę mówimy ci nagą,
Ustatkuj się, bo chodzisz nie prosto, lecz szagą!«
Ale Wiechetek — bo tak-to Szafrana
Zwali naokół — nie bardzo do siebie
Brał takie mowy… Truła…