W chałupie

Wiersz: Jan Kasprowicz
W okna chałupy, zwrócone
Ku chmurnej stronie zachodu,
Bije i bije szaruga.
A kropla deszczu za kroplą
Wsiąka przez szybę stłuczoną,
Którą zapchano szmatami.
Snać to ostatki sukmany,
Bo skrawek, zewnątrz wiszący,
Tedy owedy drucianym
O szkło zaskrzypi haczykiem.
Wicher szparami wciąż wieje,
Że liść geranii i laku,
Co w poszczerbionych doniczkach
Na zgniłej stoją poręczy,
Gnie się i razem z szarugą,
Ze skrawkiem starej sukmany
I z kroplą deszczu, sączącą,
Zlewa swe dreszcze w dyssonas
Nędzy.
Na stole, w łyżce blaszanej,
Podpartej cegły odłamem,
Pali się knotek, zasycan
Kawałkiem świeżej okrasy,
I rzuca mdławe światełko
W zmrok zadymionej izdebki.
W kącie, przy ścienie zapadłej,
Na butwiejącej przyciesi,
Łyżnik o barwie brunatnej
I o zębatej fasadzie:
Na nim talerze gliniane,
Dzbanek i garnki z żelaza,
W połowie sadzą pokryte.
Na ziemi woda we wiadrze
O zardzewiałych obręczach
I drwa, rąbane na jutro,
Tworzą z łyżnikiem i knotkiem,
Z garnkiem i miską dyssonans
Nędzy.
Na ławie, wązkiej a długiej,
O nogach górą zwężonych,
Ślady spożytej wieczerzy:
Kartofel, łokciem zgnieciony,
Szare łupiny, solnica
I na dnie misy czerwonej
Resztki zgęszczonej polewki.
W małym piecyku żelaznym
Tleją się jeszcze iskierki.
Przez szpary kręgów złocistym
Zabłysną czasem promykiem
I żółte światło poleją
Na mąką zaschły żurownik
I na zmoczone pończochy,
Które się suszą u brzegu.
Oto je podmuch w tej chwili
Rozszerzył w język płomienny,
Gwiżdżąc w kominie dyssonans
Nędzy.
Przy piecu starsza kobieta:
Włos czarny, krótko ucięty,
Z za błękitnego zawoju
Na skroń się białą wysuwa.
Powieki na dół spuszczone,
Broda na piersi obwisła
I ręce skryte pod fartuch.
Tedy owedy, gdy wicher
Głośniej zadzwoni o szyby,
Budzi się z drzemki i oko
To rzuci ku drzwiom zamkniętym,
To znów, gdy słoma zachrzęści,
Błyśnie z ukosa w kąt izby,
Aż czoło w fałdy się zwęża.
Oko niebieskie, ostatnią
Paląc się jeszcze pięknością,
Tworzy z tołubem wyblakłym
I z lic bruzdami dyssonans
Nędzy.
Pod strzępem kołdry, na słomie,
Zasłanej zgrzebnej płachciskiem,
Szesnastoletnia śpi dziewka.
Łokieć wsunęła pod głowę,
Że aż koszula opadła
Z wypełniającej się piersi.
Ze stołu spływa żółtawy
Tłuszczowej lampy promyczek
I koralowe policzki
Okrasza jeszcze różowiej.
Czasem się w lekkim uśmiechu
Rozszerzą wargi czerwone:
Śni o paniczu z fabryki,
Co ją ukradkiem pochwycił
I udo przycisnął kolanem.
Patrzaj! ten uśmiech i sen jej
I pierś namiętnie wydęta
Łączą się w smutny dyssonans
Nędzy.

Na targu

Wiersz: Jan Kasprowicz
Południe. Słońce kwietniowe
Zabłysło tarczą złocistą
Ponad szczytami kamienic
I drży siedmioma barwami
W tysiącu kropel deszczowych,
Co po niedawnej szarudze
Wiszą na liściu zielonem
Kalafiorów, pietruszki,
Cebuli, czosnku, kapusty.
Czasem na tłustych wypocznie
Piersiach czerwonej przekupki,
Opiętych w kabat żółtawy,
To znów grą światła i cieni
Uwydatniwszy do sytu
Ich falującą wypukłość,
Spływa promiennym językiem
Po wyciągniętem ramieniu,
By w kilku drobnych pieniążkach,
Które w tej chwili w jej dłoni
Za wychowanki inspektów
Złożyła młoda kobieta,
W pół ku przekupce schylona,
Brzuchem oparta o stragan,
Zestrzelić wszystkie swe blaski.
Czasami złotym okoli
Wieńcem kopułę ratusza
I, po miedzianym się dachu
Zsunąwszy, światła girlandą
Padnie ukosem w narożnik
Ludnej, szerokiej ulicy
I w siwej brodzie uwięźnie
Starca — o twarzy wybladłej.
Naprzeciw rynku, u skrętu
Dwóch krzyżujących się ulic,
Stał on spokojny, milczący.
Z pod czarnej czapki baraniej,
Co wyleniałą tu owdzie
Świeciła skórką, wpółwgięta,
Wypływa pukiel siwawy.
Oczy niewielkie, oprawne
W ramy zmarszczonej powieki,
Brwi przysłaniają rozrosłe,
Że piwny kolor źrenicy
Nie traci, skryty w ich cieniu,
Swej dawnej, czarnej świeżości;
Owszem, gdy promień słoneczny
Padł na wypukłą siatkówkę,
Zdawał się błyszczeć młodzieńczym,
Starcom nieznanym zapałem.
Nos prawie prosty, o nozdrzach
Lekko wydętych, maleńką
Skażonych dołem brodawką,
Piętnował lice zorane,
Szarawym włosem porosłe,
Wyrazem ludzi szlachetnych,
Dla których żebrać za trudno.
Z ramion, odzianych w rękawy
Z zielonkowatej materyi,
Powyżej dłoni zagięte,
Na pierś się kilka drewnianych
Spuszcza wiszadeł, a po nich
I po niebieskim fartuchu
Poznasz, że stolarz z rzemiosła
Starzec o twarzy wybladłej.
Na targu barwy i życie.
Tu zgraja krępych przekupek
Z rąk sobie do rąk wyrywa
Koszyk zielonej kapusty.
Tam oto jakaś kobieta
Pnie się nad wozu drabinę,
Gdzie w małych, czarnych beczułkach
Suszony owoc na sprzedaż:
Jedną się nogą oparła
O piastę koła, a druga
Zawisła wolna w powietrzu,
Trzęsąc się ikry pełnemi.
Tu kilka bosych dziewczątek
Wciska się między przechodnie,
Krzycząc: fiołki, fiołki!
Tam pod płomiennym namiotem
Człowiek o twarzy zczerniałej,
W czerwonym fezie z kutasem,
Zachwala towar zamorski;
Tu rzędem siadły wieśniaczki,
Trzymając masło na łonach.
Każdy ma towar nabywcę,
Ale go nie ma milczący
Starzec o twarzy wybladłej.
Ulicą w tę i w tę stronę
Cisną się tłumy bogate:
Kobiety w sukniach jedwabnych,
O twarzy różem pokrytej
I o wypchanych tiurniurach,
Stają przy oknach wystawnych
I na portretach aktorów,
Śpiewaków, skoczków o kształtach
Uwydatnionych trykotem,
Wieszają oczy spragnione,
Aż w łonach, w pręty żelazne
Zasznurowanych, z namiętnych
Dech im zamiera poruszeń.
Jakowaś pańska dziecina,
Ciesząc się sztucznym konikiem,
Co poza płytą kryształu
Gniadą lśni sierścią, batożkiem
Smagnie po grzbiecie bosego,
W podartych szmatach, sierotę,
I potem matkę za fałdy
Rypsowej sukni pociągnie,
By mu sprawiła zabawkę.
Panicze w butach klinowych,
Na rząd guzików z perłowej
Zapiętych masy, śród zgiełku,
Niepostrzeżeni, otarłszy
O bok publicznych się dziewczyn,
Chyłkiem ich palec uścisną
I, zrozumieni, znikają…
Tak — każdy towar ma kupca,
Ale go niema milczący
Starzec o twarzy wybladłej.

Wiosna

Wiersz: Jan Kasprowicz
Niebiosa stroją się w błękit,
A w środku słońce złociste
Promieniącemi ramiony
Sięga po własny swój obraz
Ku jasnej głębi jeziora.
A kiedy chmurka śnieżysta,
Ostatnia z siostrzyc, zbłąkana,
Złoty mu uśmiech na chwilę
Przysłoni skrzydłem przelotnem,
Słońce gorętszy całunek
Składa na własnem odbiciu
I zlewa razem się z falą
W jedną, jedyną melodyę
Wiosny.
Drogą, wiodącą ku wiosce,
Za lekkim wiatru powiewem,
Suchy się piasek nikłymi
Unosi w górę obłoki
I szarym ciąży atomem
Na trawy wązkich listeczkach,
Co tu i ówdzie, z nad rowów
Świeżo kopanych, zieloną
Poczyna kępą kiełkować.
Z korzeni nagiej wierzbiny
Wyrasta gibka latorośl
I szepce z wiatrem i z trawą
Jedną, jedyną melodyę
Wiosny.
W chłopskiem obejściu, za płotem
Wpół połamanym, jałoszka
Ryczy, spuszczona z łańcucha.
Dwie młode dziewki, czerwoną
W pas podwiązane chusteczką,
Kręcą się w małym ogródku
Około grządek rozsady —
Ze zczerwienionych policzków
Ścierają potu kropelki.
Na pozdrowienie przechodnia
Odrzekną zwykłem »Bóg zapłać«,
A uśmiech, druh tej podzięki,
Zlewa się w jedną melodyę
Wiosny.
W szczycie bielonej chałupy
Usiadła młoda kobieta:
Snać codopiero dziecina,
Co się u stóp jej kamykiem
Bawi i głuży wesoło,
Syta, spuściła się z kolan,
Gdyż z poza rąbka koszuli
Jeszcze się cała wychyla
Pierś z alabastru, siateczką
Żył niebieskawych pokryta,
I jeszcze mleko ostatnią
Sączy na łono kropelką,
By się zlać w jedną melodyę
Wiosny.

W ciszy wieczoru

Wiersz: Jan Kasprowicz
Rzędem przy drodze, na wzgórkach
Żółtego piasku, szarzeją
O nizkim zrębie chałupy,
Paloną kryte dachówką,
Dziś poczerniałą od deszczu,
Gdzieniegdzie w mchów zielonawych
Cienkie zasnutą tkaniny.
Jak starce, wiekiem zgrzybiali,
Chylą się szczytem ku ziemi
I butwiejącą przyciesią
Na szarych wsparte kamieniach,
Nie wiem, czy marzą o dawno
Zatartych śladach młodości,
Gdy jeszcze, świeżo bielone,
Sterczały słupy silnymi,
Czy też o przyszłych nawałnic
Szalonym myślą rozpędzie,
Który je w gruzy zamieni —
Dosyć, że marzą i marzą
W ciszy wieczoru.
— — — — — — — — — — —
Oto patrz! Jednę z ich rzędu
Całuje miesiąc gorący,
Wyrwawszy z gwiazd się uścisków.
Ona mu wzajem odpowie
Srebrzystą światła kaskadą,
Która tej chwili z źrenicy
Pękniętej szyby wytryska.
Promień, złamany o szparę,
Pali się ogniem, gorętszym
Od tych płomiennych języków,
Liżących garnki w kominie
Ze zastawioną wieczerzą —
Promień się pali wspomnieniem
Tej niepowrotnej godziny,
Gdy przed dwudziestu latami
Szczęśni mieszkańcy tej chaty,
W zaznanej ledwie miłości
Słodkiej się topiąc rozkoszy,
Błogosławili samotną
Ciszę wieczoru.
— — — — — — — — — —
Poza chałupą, w zacieniu
Rozgałęzionej jabłonki,
Akord odwiecznej melodyi:
Ona w spódnicy z barchanu,
O piersi lekko wydętej
Poza zbrudzoną koszulą,
Pierścieniem ramion spalonych
Na jego szyi zawisła
I drży, jak niegdyś jej matka
Hen! przed latami dwudziestu.
On, naprzód ku niej schylony,
Rozpłomienioną źrenicą
W czerwone patrząc jagody,
W pas jedną schwycił ją ręką,
Drugą, po gładkiem ramieniu
Lekkiem wijącą się wężem,
Topi za rąbkiem koszuli
I, drżąc, śród niemych zachwytów
Pierś odchyloną całuje
W ciszy wieczoru.

Batjar

Wiersz: Jan Kasprowicz
Gawiedź szydzi z jego nagich boków,
A on z zimna krwawe ślepie tuli,
W dziąsłach żuje kawałki cebuli,
Czuć go wódką na dwadzieścia kroków.
Codzień czeka u wałowych stoków,
Aż się nad nim kto z ludzi rozczuli,
Potem z szóstką pcha się, jak o kuli,
W szynk do takich, jak i on, zawłoków.
Tak mu żywot, Bóg wie, odkąd, schodzi…
A nie zawsze był ponoć batjarem:
I on niegdyś płonął boskim żarem…
Lecz nieszczęście skrada się bez stuku:
Myśl go straszna opadła, jak złodziéj,
Literatem być — na lwowskim bruku…

Venus vulgivaga

Wiersz: Jan Kasprowicz
Światła płoną na ulicach miasta;
Tłum próżniaków, jak rzeka, się wzmaga,
A wśród niego gałgankami szasta
Wyuzdana Venus vulgivaga.

Z każdą chwilą bezczelność jej wzrasta,
Słodka, ckliwa, paląca, jak zgaga:
Tu zaszydzi, tam cię błotem schlasta —
Błotem pieszczot — Venus vulgivaga.

Idź! posłuchaj wabiącego słowa!
Niech ci łono skalane otworzy,
Niech twe oko zaćmi pierś jej naga!

Trądem dusza okryje się zdrowa,
W sercu ogień ugasi ci boży
Jednem tchnieniem Venus vulgivaga.

Hajs marony!

Wiersz: Jan Kasprowicz
Pogaszono latarnie dokoła,
Miasto w senną zapadło już ciszę,
Tylko z rogu głos ochrypły woła:
Hajs’ marony! hajse! hajse! frisze!

Noc tężeje, jak na mrozie smoła,
Z szynków wyszli ostatni hołysze,
Lecz rzężenia nic stłumić nie zdoła:
Hajs’ marony! hajse! hajse! frisze!

Żydowico! Wargi twe już sine,
Płuco rwie się od zbytniej chciwości,
Grzbiet się ściągnął, jak skulonej plisze!

Sam ci Rotszyld zysków pozazdrości!
Czas do domu! Pod ciepłą pierzynę!
— Wolne żarty… Hajse! hajse! frisze!

Światło Boże

Wiersz: Jan Kasprowicz

Światło boże padło na ulicę,
Z całej gęby roześmiał się dzionek
Onem słońcem, co pośród koronek
Chmur porannych wytrzeszcza źrenice:

Dymy rosną i z czarnych obsłonek
Wielką tkają dla miasta kapicę,
Ale blaski, jak ostre nożyce,
Rwą ją w szmaty, w sieć powiewnych błonek.

I przedemną gród, jak olbrzym nagi,
Z snu zbudzony, snem na wpół opiły,
Wraca zwolna do olbrzymiej siły…

Wraca zwolna, nabiera odwagi,
Pierś wypręża, chwyta za trzon młota,
By kuć znowu straszną stal żywota.