Wyślij za pomocą:

Wiersz: Bruno Jasieński

w maju, 
w zazielenionej słonecznej stolicy 
spacerowały po trotuarach kobiety dzieci i żołnierze, 
gdy nagle 
z buchającej aorty przecznicy 
bęben uderzył. 
szli kolumnami,. 
za rogiem ginęli 
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy 
na piersiach szarych, żołnierskich szyneli, 
jak kwiaty, 
czerwieniały czerwone kokardy. 
za szeregami ulicznicy 
z krzykiem i świstem 
gonili tańczący, 
wyrzucali czapki, 
ulice się kłaniały białe i czyste. 

w wypiekach słońca opadały kwiatki. 
przechodziły kompanie równo, jak na mustrze, 
bez komendy trzymały swój cudowny krok, 
wszyscy porwani jednym 
milionowym 
spazmem. 
i w tłumie błysk bagnetów odbił się, 
jak w lustrze 
i zachłysnął się cały dzikim entuzjazmem. 
na ulice tłumy jasnych roześmianych ludzi 
wyrzygały na słońce obdrapane domy. 
panny. służące. prostytutki 
uśmiechają się do siebie, 
jak znajome, 
i serca pod bluzkami tłuką im, 
jak gongi. 
na gmachu poczty i telegrafu 
rozwinięta 
olbrzymia czerwona chorągiew 
na wszystkich piętrach stukające aparaty 
wyrzucają podłużne papierowe świstki: 
wieść na cztery końce świata 
wszystkim. wszystkim . wszystkim. 
w tokio zdenerwowany japoński mikado 
odbiera rozedrgane, dzwoniące depesze 
i rozmawia iskrami z londynem, 
że wyrosły już, zagrażając zagładą 
światu, 
czerwone ręce proletariatu. 
a wieczorem 
z czarnego oszalałego miasta, 
z katedry, 
ciemnymi zaułkami wśród śpiewów i świstu 
w pole płaszcza kryjąc twarz 
uciekał Chrystus; 
gdy nagle tłum go na placu 
dopadł. 
pochwycili za ręce. 
zawlekli. 
czarni obdarci ludzie od kielni i łopat. 
zaciągnęli krzyczącego, 
boso, 
na róg, 
na miejscu samosąd. 
kucharki zachrypnięte podnosiły pięści: 
– za naszą krzywdę! 
– za nasze córki, co się poszły po hotelach łajdaczyć! 
– za nasze stare, zharowane matki! 
– za naszą hańbę przepłakanych mąk, 
– którąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem! 
kułakami, laskami zabili, zatłukli. 
poturbowane, umęczone ciało 
upadło pod razami spracowanych rąk. 
w tym samym czasie, 
kiedy dusza moja w kaloszach „treugolnik” 
w warszawie, 
w natłoczonym kinie, 
ściśnięta 
próżno czekała zbawienia. 
w środku detektywicznego włoskiego dramatu 
od niechcenia zerwała się lenta 
i na płótnie wśród śmiertelnej ciszy 
ukazała się ta sama scena. 
krzyk powstał na sali i panika. 
rzucili się w popłochu do drzwi. 
mężczyźni tratowali kobiety. 
próżno ciskał się przy aparacie mechanik, 
a gdy wreszcie zapalono kinkiety, 
na ekranie zostały czarne plamy krwi. 
po ulicach snują jacyś ludzie, 
cienie prawie, 
i giną zanim słowo się głośno wymówi, 
a w oświetlonej sali tow. higienicznego 
histeryczne studentki i gawiedź 
oklaskują ziewającą estradę, 
z której kłaniał się glinką i kochał się tuwim, 
twarze krwią im zachwytu nabiegły 
nalane. 
czekajcie, twarze te skądś znam! 
to tłum ten sam, 
który we mnie w zakopanem 
rozjuszony w bezbronnego ciskał jajka i cegły. 
i kiedy żegnany oklaskami schodził ostatni błazen, 
wszedłem wolno na estradę 
i powiedziałem prawie ze smutkiem. 
– panowie, 
– nic nie wiecie. 
– dostałem depeszę. 
– dzisiaj wyjeżdżam. 
zdaje się, że nikt się nie rozpłakał. 
było cicho. 
ktoś zaczął bić brawo. 
wyszedłem wolno na ulicę. 
dorożka odwiozła mnie na dworzec. 
kłaniały się latarnie nie wiadomo po co, 
gdy pociąg szyby okien chustką dymu czyścił. 
schyleni pod piecami 
majową nocą 
śpiewali na zwrotnicach czarni maszyniści.

Podobne posty