Wyślij za pomocą:Wiersz: Jan Kasprowicz
Brukowali ulicę… Z okna mej izdebki
Na grono pracujących codziennie patrzałem:
Robiło ich coś sześciu, a każdy z nich, krzepki,
Uderzał mnie postawą i żylastem ciałem.
Nie łatwa to snać praca od rana do zmroku
Ubijać twarde głazy żelazną maczugą,
Gdy ludzie takiej siły, ze krwią w bladem oku
I z czołem żyłowatem, zlanem potu strugą,
Milczeli dziwnie wszyscy — nikt słowa nie rzecze
I nikt się z tych olbrzymów głośno nie poskarzy,
Że dzień się nie chce skończyć i że słońce piecze,
Że pot kroplami ścieka z zakurzonej twarzy.
Snać pracy ich konieczność ująwszy w swe kleszcze,
Na usta im żelazne złożyła pieczęcie,
Że choć ich kości zmęczeń przenikają dreszcze,
Choć serce bije spieszniej, ci milczą zawzięcie.
Po łokcie zakasawszy zbrudzone koszule
I czapki w tył zsunąwszy na spalone karki,
To wznoszą, to spuszczają centnarowe kule,
Aż nogi im się chwieją, aż się chylą barki.
A każde uderzenie jakiś takt wydzwania.
Co falą jednostajną w serce mi się wciska,
Jak wicher, który kłosem ostatnim pogania,
Jesienią, wśród pustego, owsianego rżyska.
Na dźwięki tych uderzeń nikt się nie odzywał,
Policzki tylko drgały i wypiekłe wargi,
A z piersi ich kosmatej cichy jęk wypływał,
Co więcej opowiada, niźli słowa skargi…
W południe zwykły obiad: kartofle i śledzie;
Czasami talerz ryżu, kraszonego sadłem;
Raz nawet kawał mięsa widziałem — ach! w biedzie
Jest mięsa kawał szczęściem, dla was nieodgadłem!
Pewnego dnia, pamiętam, byłem kłótni świadkiem:
Z nich jeden rzucił talerz swej żonie pod nogi,
Snać obiad nie smakował… »Ha! pewno ukradkiem
Był jaki byk u ciebie! Strącę ja mu rogi!
Nie miałaś czasu lepszej ugotować strawy,
Ty suko! ty gadzino! ty nędznico wstrętna!
Uliczna łapipoło! Tutaj pot ja krwawy
Wylewam, ty na pracę moją obojętna!…«
Ja nie wiem, ile prawdy mieściło się na dnie
Kałuży tych podejrzeń; wiem jedno, że nędza
Podżega namiętności, ludzkiem sercem władnie,
Jak gdyby uwikłała szatańska je przędza;
Że z ludzkich serc krzemyków, gdy je los połączy,
Potrafi nędza krzesać taki żar płomieni,
Że sypią się i sypią, pokąd prąd ten rączy
Nie strawi ich i głuchych nie sprowadzi cieni,
Przez które złote szczęście nigdy nie dociera;
Gdzie żaden kwiat barwistem nie płonie weselem:
Z mężnego tutaj łotr się staje bohatera,
A ten, co byłby zbawcą, bywa niszczycielem,
Tu dwoje serc, skowanych małżeńskimi śluby,
Jak dwoje nieraz bydląt, w jeden wóz wprzągniętych:
Choć miłość tak wszechmocna, tu krótkie rachuby;
Tu gad się rychło gnieździ pośród uczuć świętych;
Tu życie tak się plącze, jak dwie wrogie myśli,
Zrodzone w jednym mózgu, jak dwa bicia wrogie
W jednego serca głębi… Ci, co jaśni przyśli,
Wychodzą tu stąd brudni!… O, wy losy srogie!
Był jeden między nimi, któremu w południe
Nie nosił nikt obiadu… Zresztą, jak i drudzy,
Miał piętna twardych znojów; widać życia grudnie,
Śród których kroczą losów nieprzyjaznych słudzy,
Niejeden raz mu ciało i duszę raniły.
Wydawał się ten człowiek, jak ów jesion stary,
Co, dawno postradawszy czar zielonej siły,
Za wolą wiatrów jęczy nagimi konary —
Jak jesion, który grzbiet swój pochylił ku ziemi
I płacze łzami rosy nad znikłą urodą,
A jednak nazbyt silny, choć między młodemi,
Ażeby już na zawsze paść spróchniałą kłodą.
Gdy przyszedł czas obiadu,…